Kubański maluch

Krzysztof Mroziewicz, „Fidelada”

„Fidelada” to najnowsza pozycja w dorobku Krzysztofa Mroziewicza, która dopiero co wyszła z drukarni. „Urzekła go i porwała magiczna Kuba”, ocenia kolega po piórze i przyjaciel Mroziewicza, jeden z najlepszych znawców Ameryki Łacińskiej w Europie Mirosław Ikonowicz. Ikonowicz przypomina, że „Wyspa Wolności” zawsze fascynowała. Jej czarowi ulegli m.in. tacy giganci jak Francuz Jean-Paul Sartre, Anglik Graham Greene czy Amerykanin Ernest Hemingway.

Mroziewicz, jeden z tych wybitnych dziennikarzy i reporterów PAP, którzy przewędrowali i spenetrowali nasz glob, by z wyczuciem opisywać to co się dzieje pod różnymi szerokościami geograficznymi, już w latach siedemdziesiątych po raz pierwszy wylądował na Kubie. I pracował tam jako murarz w brygadach międzynarodowych. Ochotnicza praca była patentem na to, by lepiej zaznajomić się z realiami kraju i kulisami działań charyzmatycznego lidera Fidela Castro, który budował „lepsze jutro”. A który wcześniej, w 1959 roku obalił dyktaturę Fulgencio Batisty, brutalnego kacyka, będącego – jak złośliwie mawiano – ochroniarzem amerykańskiego gangstera polskiego pochodzenia Meyera Lansky’ego, trzęsącego kubańskim hazardem i polityką.

„Fideladę” wykwintnie wydała, obficie ją ilustrując poznańska oficyna Zysk i S-ka. Książka stanowi kombinację wcześniejszych reportaży, ujętych w zbiorze „Guantanamera”, i późniejszych opowieści poświęconych „perle Antyli”, jak określa się to państwo w przewodnikach turystycznych. Mroziewicz sam przyznaje, że dzieło powstawało trzydzieści pięć lat: w jego pierwszej części przebija zauroczenie rzeczywistością kubańską, ale w drugiej autor daje wyraz irytacji i zawodowi, wytykając komunistycznym władzom nieudolność, niefrasobliwość i lekceważenie praw człowieka.

Jak przewiduje Mroziewicz, kiedy ze sceny zejdzie ród Castro, to może dojść do krwawej ruchawki. A to dlatego, że ponieważ legendarny Fidel uważa się za nieśmiertelnego, to mu zabrakło wyobraźni i nie wypracował mechanizmu sukcesji pozwalającego na łagodną transformację. Poza tym Mroziewicz wskazuje, że na Florydzie, by przechwycić stery rządów, czyha zgłodniała diaspora, nie byle jaka, bo licząca aż 1,5 mln ludzi, z których wielu reżim swego czasu potraktował butem. Z jego prognozą o gwałtownym charakterze zmian na Kubie nie zgadzali się wszyscy uczestnicy spotkania, jakie zorganizowano w Domu Literatury w Warszawie. Do oponentów „rewolucyjnej” tezy należał m.in. Maciej Szczepański, były kultowy prezes radia i telewizji, który niezbyt często pokazuje się publicznie.

Resumując: na półkach księgarskich pojawiła się książka, świadcząca o niekwestionowanej kompetencji i znanych pisarskich kwalifikacjach Krzysztofa Mroziewicza, dzięki którym – jak zaznaczył Mirosław Ikonowicz – potrafił on oddać nawet zmysłowy i erotyczny klimat Kuby. Ponadto „Fidelada” raz jeszcze dowodzi niezależności sądów tego czołowego niegdyś papowca (obok Ryszarda Kapuścińskiego, Wojciecha Jagielskiego, Mirosława Ikonowicza, a także wielu innych). A tę cechę – niezawisłość opinii okraszoną erudycją – demonstrował niejednokrotnie, czy to na łamach „Polityki”, czy to w programach telewizyjnych.

(za: onet.pl)

Robert A. Gajdziński, „Nasz człowiek w Hawanie”

(za: „Wprost”, nr 45/1999)

Oprócz pieniędzy bardzo brakuje mi śniegu – zwierza się pan Jurek. Ostatni raz byłem w Polsce dwadzieścia lat temu. Jeżeli są w kraju organizacje wspierające Polaków w Rosji i na Ukrainie, to dlaczego nie ma pomagającej Polakom na Kubie? Jerzy Vogt mieszka w Hawanie od 38 lat. Zakochał się w czarnookiej studentce z dalekiej tropikalnej wyspy, podobnie jak on studiującej na politechnice w Leningradzie. Pobrali się w Polsce w 1959 r. i polecieli do Hawany. Były to czasy wielkich zmian i wszystkim się zdawało, że na porewolucyjnej Kubie będzie się żyło o wiele lepiej niż w Polsce. Fidel Castro i jego ekipa właśnie budowali na krokodylej wyspie raj dla ludzi pracy. Miał być inny niż ten obiecany przez Lenina, Stalina i Bieruta. – To wszystko… – pan Jurek zatacza krąg dłonią – to jedno wielkie oszustwo. Straciłem tu życie – siada zrezygnowany na krześle. – Żona jest architektem, razem zarabiamy 38 dolarów na miesiąc.

Mieszka z żoną i synem w niegdyś luksusowym kolonialnym pałacyku przy San Lazaro, jednej z najdłuższych ulic Hawany. Przed rewolucją rezydowała w nim bogata hiszpańska rodzina ze służbą. Dziś mieszka tu kilkanaście rodzin. Pan Jurek zajmuje parter. Wielki hall został przerobiony na kilka pokoi. Popękane ściany, marmurowe kolumny, tynk sypiący się z wysokich sufitów tworzą surrealistyczną atmosferę. Skład starych mebli, pudeł i pudełek. Trochę polskich książek i pożółkłych tygodników z lat pięćdziesiątych. Łazienka i toaleta na zewnątrz, na podwórku. Okna nie oszklone.

Pan Jurek już ponad dwadzieścia lat mieszka na kartonowych pudełkach. Spakował się do nich tak, jakby miał się już jutro wyprowadzić. Czekanie na Godota przybrało tragicznie prawdziwą wymowę.

Po filiżance kawy „Cubita” wychodzimy w miasto. Wokół zrujnowane kamienice, gruz, kurz, spaliny i bandy rozwrzeszczanych dzieciaków. San Lazaro biegnie równolegle do wybrzeża. Od Starej Hawany ciągnie się przez Vedado aż do eleganckiej dzielnicy Miramar. W latach pięćdziesiątych w szykownym zameczku na Miramar Ernest Hemingway pił i pisał „Starego człowieka i morze”. To właśnie z Bay Hemingway, gdzie obecnie znajduje się muzeum, pisarz wypływał na wielogodzinne połowy blue marlin, czyli miecznika. Dziś w Miramar, w luksusowych pałacach z basenami, strzeżeni przez milicję, mieszkają ministrowie, urzędnicy i biznesmeni.

– Żyją sobie jak królowie, skurwysyny… – syczy przez zęby „nasz człowiek w Hawanie” na widok mercedesów przemykających wśród zardzewiałych ład i starych chevroletów. – Ja muszę zapłacić czterysta dolarów za podanie o paszport. A moja miesięczna pensja to czterysta peso, czyli dwadzieścia dolarów.

Z pensji od dawna nie można się utrzymać. Ze swojej pan Jurek może kupić na wolnym rynku dwa kilogramy pomidorów, kilogram ziemniaków oraz kilka bananów i pomarańczy. Idziemy w stronę Starej Hawany. Coraz więcej turystów, przede wszystkim podtatusiali Niemcy i Hiszpanie. Zwinni Kubańczycy kręcą się wokoło, oferując cygara, rum i tanie pokoje. – Trzeba uważać na podrabiane cygara – wyjaśnia mój przewodnik – skręcają je z wysuszonych liści bananów. Co chwila zaczepiają nas podlotki, z których większość nie ma nawet 15 lat. „Senior, senior. Zaczekaj! Pójdziemy! Nic nie chcę od ciebie. Chcę tylko być z tobą” – czarują po hiszpańsku lub łamaną angielszczyzną. Życie w Hawanie toczy się na ulicy jak rok długi. Temperatura nie spada w zimie poniżej 25 stopni Celsjusza. – Teraz jest okres ziemniaków – pan Jurek wskazuje na zbutwiały, zapadnięty stragan – czasem coś sprzedają… Ale tylko na kartki. Ziemniak jest towarem, który można wymienić na chleb albo skarpetki. Chleb dostępny jest tylko w hotelach. Kubańczykom pozostaje jedna bułka dziennie na kartki. Mają one formę zeszytu, do którego sprzedający skrupulatnie wpisuje wydane towary… albo i nie wpisuje. Liczą się tylko znajomości. Życie na Kubie jest nieustającym teatrem absurdu, animowanym siedmiogodzinnymi monologami głównego aktora.

Pan Jurek szczególnie narzeka na kotlety. – Cały czas pluję, gdy jem to świństwo, nie sposób tego przełknąć. Kotlety, picadillo de soya, czyli mięso z soją, są jedynym dostępnym na kartki rodzajem „mięsa”. W istocie jest to brunatnoczerwona mieszanka świńskich resztek i wytłoków soi. Brak higieny i chłodziarek sprawia, że ta i tak dostatecznie obrzydliwa i cuchnąca masa natychmiast się rozkłada. Awantura wybuchła, gdy lekarz, pracownik tutejszego sanepidu, publicznie ogłosił, że specjał jest przyczyną wielu chorób i zgonów.

– Lekarz zniknął, a nam pozostały kotlety oraz zapewnienie rządu, że mięso jest dobre i zdrowe – kontynuuje pan Jurek. – Wydano jednak ulotki, zalecając, by kotlety smażyć zaraz po wyjęciu z lodówki. Na centralnym, pięknie odrestaurowanym Placu Broni spotykamy jednego z dysydentów, niezależnego dziennikarza Raula Rivero Castanedę. Na Kubie nikt o nim nie słyszał. Nie wolno mu drukować w kraju. Walkę o wolność słowa może toczyć tylko za granicą. – Władze tolerują tę nieszkodliwą działalność, żeby spełnić oczekiwania Zachodu – uświadomia mnie pan Jerzy. – Jaka dla nas korzyść z tego, że sztampowe historie o totalitaryzmie kubańskim drukuje się w Stanach Zjednoczonych czy w Europie? Tych, którzy próbują samodzielnie wydawać podziemne gazetki i książki, sprawnie likwidują służby bezpieczeństwa. Są rozstrzeliwani lub torturowani. Zmusza się ich do „strzyżenia” zębami trawników lub oblewa fekaliami, gdy wycieńczeni zasypiają. Wśród ruin Starej Hawany tkwią jak rodzynki odrestaurowane kawiarnie i sklepy z pamiątkami. Najlepiej sprzedają się plakaty i koszulki z Ernesto Che Guevarą. Grupa starszych Amerykanów stoi przed domem Grahama Greene’a. Tuż obok, w hotelu Valencia, kręcono film według jego książki „Nasz człowiek w Hawanie”. W najpopularniejszej kawiarni stolicy, La Bodeguita del Medio, filiżanka kawy kosztuje cztery dolary. Chętnych nie brakuje. Kelnerzy niezmiennie od lat pokazują stolik, przy którym Graham Greene i Ernest Hemingway popijali słynny rum „Havana Club”, dzisiaj trzy dolary za sto gramów. – Tu się nic nie zmieni – smutno uśmiecha się Polak w Hawanie. – Jak nie Hiszpanie, to Amerykanie, jak nie Amerykanie, to Sowieci. Jak nie Batista, to Castro. Ciekawe, kto będzie po nim…