Moje spotkanie z Che

Czas, wiadomo, rozmywa prawdę, a to, co zostaje, zamienia w mit i legendę. Coś wiem na ten temat. Spotkałem Che Guevarę w październiku 1962 r. w Hawanie, kiedy Kuba znalazła się w oku atomowego cyklonu między rakietami Chruszczowa a bombowcami Kennedy’ego.

Byłem wtedy zafascynowany osobowością Che. Che też był zafascynowany, ale ideą zbombardowania Nowego Jorku. Moja fascynacja szybko minęła; jego pozostała do końca. Ale, choć bez fascynacji, to w jakiś sposób od Che już się nie odczepiłem i śledziłem jego zejście do piekieł i wejście do legendy.

Che popsuł wszystko, czego dotknął. Tylko mit mu się udał. W chwili śmierci na boliwijskiej ziemi nie miał nawet 40 lat. A jednak zdążył odcisnąć na historii dwa głębokie ślady.

Pierwszy to pamięć o charyzmatycznym, legendarnym przywódcy rewolucji głodnych i poniewieranych. To obraz Argentyńczyka gotowego do poświęcenia siebie i wielu innych w walce o wyzwolenie Kuby i całej Ameryki z kleszczów jankeskiego imperializmu. Okrutnego, to także prawda, komendanta więzienia w Hawanie, z upodobaniem asystującego przy egzekucjach, a nawet – jak twierdzą świadkowie – bez wahania strzelającego osobiście w tył czaszki kontrrewolucjonistów.

No i pamięć awanturnika, którego cała akcja polityczna, nie mówiąc już o gospodarczej, była serią kolejnych klęsk. Che był utopijnym ideologiem, który oddał swą fenomenalną charyzmę w służbę wyniszczających awantur w Afryce i w Ameryce Łacińskiej, podejmowanych w imię obłędnej mieszanki prymitywnego marksizmu i anachronicznego, naiwnego romantyzmu.

Che chciał „rozpalić tysiąc Wietnamów”. Nie zapalił, na szczęście, ani jednego. Zginął, świadom bankructwa swoich idei, porzucony i zdradzony przez wszystkich – Fidela, Chruszczowa i boliwijskich chłopów, których przyjechał wyzwalać.

A jednak, mimo takiego tragicznego remanentu, jego charyzma, przejęta i wykorzystana przez lewacką propagandę, sprawiła, że Che przeszedł do kategorii religii i mitu. I że jest dziś ciągle postrzegany w wielu punktach świata jako archetyp nieustraszonego rycerza bez skazy, latynoskiego samuraja, męczennika wielkiej sprawy wolności uciskanych. Jako ostatni, po rozwianiu się mitu Stalina, Trockiego, Mao czy Pol Pota, punkt szlachetnego ideowego odniesienia.

Przecież właśnie teraz, w 2007 r., zapewne z okazji 40-lecia śmierci Che, ukazała się w Paryżu książka, której współautorem – po rozwodzie z Trockim i poślubieniu Guevary – jest nowy guru francuskiego ruchu lewackiego, inteligentny i wygadany listonosz Olivier Besancenot.

Książka nosi tytuł: „Che Guevara. Żar, który ciągle parzy”. Besancenot chce „przejąć etyczną, rewolucyjną i humanistyczną spuściznę” Che. Uważa, że „duch Che” ożywia dziś nie tylko „rewolucję w tradycji Bolivara” w Ameryce Łacińskiej, ale także „polityczną i intelektualną debatę” na… Kubie.

Besancenot jest za sprytny, aby nie zauważyć, że „myśl Guevary” ma pewne niedoskonałości, np. jego tendencję do sławienia nienawiści jako oręża w walce, no ale jeżeli dowodem głębi i realizmu rozumowania guru ma być odniesienie do debaty politycznej na zakneblowanej Kubie, to…

Legendy, to nie odkrycie, bywają silniejsze od historii. Ale mogą być kosztowne. 40 lat po jego śmierci zdezawuowane przez historię i przegrane idee Guevary sieją jeszcze ciągle śmierć i zniszczenie w niektórych miejscach globu. Dowiedziałem się właśnie, że młody Che z pasją grał w rugby. Szkoda, że przy tej pasji nie pozostał.

(Za: Gazeta Wyborcza, 16. 10. 2007)